Mniej więcej jeden na dwudziestu mieszkańców Wielkiej Brytanii utrzymuje się dziś z pracy za minimalną stawkę. Wielu spośród nich to rodowici Brytyjczycy, jednak coraz więcej osób wykonujących najgorzej płatne zajęcia to imigranci. Autor książki wyrusza w podróż, by poznać świat ludzi żyjących na skraju społeczeństwa, opisać zmiany, jakie obecnie zachodzą nie tylko w naturze pracy, ale i w naturze Wielkiej Brytanii. Podróżuje, nie czyniąc żadnych wstępnych założeń i nie wiedząc, w jaki sposób spędzony w ten sposób czas zmieni jego własne życie. A zmieni je na pewno, bo to czego jest świadkiem, wydaje się zupełnie szokujące, biorąc pod uwagę, że mówimy o jednym z najbardziej rozwiniętych i najbogatszych krajów świata. Opisywany przez autora obraz stawia czytelników przed niezliczonymi pytaniami, dotyczącymi polityki, brytyjskiego społeczeństwa, a przede wszystkim tego, dlaczego tak wielu ludzi wciąż wyznaje stary wiktoriański pogląd, że biedni ludzie są biedni z własnej winy i muszą być albo głupi, albo niemoralni. Doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem, by poznać rynek niskopłatnej pracy w Wielkiej Brytanii, jest zostanie częścią tego świata; zamierzałem wtopić się weń i stać się jeszcze jednym trybikiem w tej ogromnej, bezkształtnej i bezdusznej machinie, na której opiera się koniunktura i zamożność Wielkiej Brytanii. Dotarłem do agencji, które nie płaciły pracownikom nawet minimalnej stawki, umożliwiającej podstawowe utrzymanie. Żyłem wśród mężczyzn i kobiet z trudem wiążących koniec z końcem na dalekich obrzeżach społeczeństwa, które ponoć doszło już do siebie po długiej, ciągnącej się latami recesji. Dołączyłem do wciąż rosnącej armii ludzi, dla których zdobycie stabilnej, satysfakcjonującej pracy jest równie prawdopodobne, jak zdobycie Oscara czy Złotej Piłki.
Fragment książki
James Bloodworth to były redaktor "Left Foot Forward", jednego z najbardziej wpływowych, lewicowych portali w Wielkiej Brytanii. Pisze m.in. dla 'International Business Times", "Independent', "Guardian", 'New Statesman" i "Wall Street Journal".
Autorytet Kościoła przejawiał się w tym, że pilnował, zachowywał, przekazywał i chronił Bożą prawdę, i w tym, że potępiał, zwalczał, i skutecznie gromił przeciwne Bożej prawdzie błędy.
Kościół w historii był Kościołem walczącym. Żyć - znaczyło głosić z mocą dogmat i potępiać przeciwne mu argumenty. Jeśli to potępienie miało być realne, a nie abstrakcyjne, musiało też wskazywać z całą mocą na ludzi, którzy te błędy przyjmowali i wyznawali.
Władza, która miała formalne umocowanie w urzędzie papieskim, władza piętnowania błędów stała się pierwszą ofiarą soboru. Jeśli władza nie działa, nie wskazuje, kto jest, a kto nie może być nauczycielem katolickim, zanika autorytet Kościoła i autorytet papieża.
Papieże mogą pozostać medialnymi celebrytami, ale gubią autorytet. Prawda, której byli strażnikami, została zmuszona do milczenia. Dogmat już nie wiąże. Dogmat stał się opinią i poglądem. Nie otwiera bram do Nieba. Nie przenosi poza czas. Zamiast podlegać władzy Boga, świat ulega tyranii doczesności i włącza się w budowę globalnej, lepszej przyszłości.
Dogmat i tiara to książka o porzuceniu dogmatu, o paraliżu zasady dogmatycznej. O zjawisku, które widać gołym okiem, kiedy jawni heretycy nie tylko są tolerowani, ale wręcz robią kościelne kariery, kiedy wielu biskupów chce błogosławić czynnych homoseksualistów, a siostry zakonne - bronić aborcji.
Nie da się głosić prawdy wiary bez potępienia jej przeciwieństwa. To relatywizacja aktu wiary. To w istocie subtelna i łagodna forma uśmiercenia dogmatu, coś jak eutanazja.
Nie wystarczy powiedzieć, że Chrystus jest Synem Bożym, zawsze trzeba dodać, że każdy, kto tak nie uważa, jeśli tylko nie znajduje się w stanie nieprzezwyciężonej niewiedzy, błądzi, okazuje Bogu nieposłuszeństwo, lekceważy Boży nakaz. Powiedzieć to pierwsze bez dodania tego drugiego, to nic nie powiedzieć.